Śledzę...

wtorek, 21 lipca 2015

You know nothing Jon Snow...



Chyba nadszedł czas na powrót.

Człowiek się starzeje, a to się w moim przypadku wiąże z tym, że budzi się we mnie zwierz… i co najgorsze – to leniwiec!

Nie powiem, że nic nie robię, bo akurat ostatnie pół roku (może 8 miesięcy) zasuwałam jak mały motorek. Wszystko to przez jeden z największych projektów mojego życia czyli mieszkanie. Tak, kupiliśmy mieszkanie :) wychodzi na to, że Krakowa już raczej nie opuszczę.
Wszystko zaczęło się rok temu, kiedy wróciliśmy z wakacji i uznaliśmy, że takie powroty do cudzego mieszkania to nie są powroty do domu. Zaczęliśmy grzebać w ogłoszeniach osób prywatnych, bo na rynku wtórnym można czasami znaleźć niejedną perełkę i równocześnie przeglądaliśmy oferty od deweloperów. Liczyliśmy się z koniecznością brania kredytu, więc uznaliśmy, że poszukamy czegoś większego niż kawalerki. Może kiedyś zaludnimy wolny pokój… a może po prostu jedno z nas będzie czasami chciało pobyć w odosobnieniu przez chwilę ;)
Uprzedziłam naszych współlokatorów jak sprawa wygląda i okazało się, że w sumie to starszy też się zastanawia nad własnym lokum, a teraz skoro my planujemy wyprowadzkę to im już się nie będzie kalkulowało wynajmować mieszkania. No i pewnego dnia pojechałam ze starszym obejrzeć mieszkanie, które sobie upatrzył na necie. Obejrzeliśmy, obadaliśmy, popytaliśmy. Starszy w sumie od razu się zdecydował, a ja od razu zadzwoniła do małżonka, że osiedle jest spoko, nawet jak się okazuje trochę znajomych tutaj mieszka i że może też byśmy tu coś znaleźli. Przyjechaliśmy na następny dzień, powiedzieliśmy w biurze sprzedaży czego szukamy i miła Pani nas oprowadziła. Od strzału znaleźliśmy swoje lokum :)
Potem już wszystko szybko się potoczyło: umowa przedwstępna, doradca kredytowy, wnioski, decyzje i tak oto 07.01.2015 otrzymaliśmy decyzję z banku o udzieleniu kredytu. Kilka dni i podpisów później było przekazanie surowego lokalu i notariusz i urząd miasta i energetyka i inne takie pierdoły. Następnie szukanie po znajomych firmy remontowo-budowlanej, bieganie po marketach i długie godziny spędzane na necie w poszukiwaniu pomysłu na urządzenie naszej własnej rudery.
Prace wykończeniowe trwały ok. 2 miesiące. Jak dla mnie trochę za długo, zwłaszcza, że przez pierwsze 2-3 tygodnie kompletnie nic się nie działo, tzn robotników ni widu ni słychu... Nie poganialiśmy bo skoro była umowa i konkretny termin zakończenia prac to widać sobie poradzą. Tak też się stało, ale ile stresu nas to kosztowało to nasze.
Obecnie od już 1,5 miesiąca mieszkamy sobie sami i jest nam z tym dobrze. Mało tego, jak zatęsknimy za byłymi współlokatorami to wystarczy przejść dwie klatki dalej i już się znowu widzimy, bo mieszkamy w tym samym bloku :)
Razem ze zmianą adresu nastąpiła też zmiana pracy i u mnie i u małżonka. On dostał awans i teraz jest korporacyjnym szczurem wyższej rangi. Ja też dostałam awans i obecnie próbuję się przyzwyczaić do pracy za biurkiem od poniedziałku do piątku. Teraz na umowie zamiast recepcjonistki mam młodszego specjalistę ds. marketingu i sprzedaży. Brzmi niby ok., ale póki co trochę nudna ta praca, brakuje mi dziwnych gości przy ladzie :(
A teraz zabieram się do roboty bo jeszcze wyjdzie, że nie tylko Jon Snow nic nie wie ;)

1 komentarz: